Tekst czytelnika: Kataloński sen o niepodległości – część I

Całkiem niedawno, w mrocznej dla legijnej społeczności erze ITI, dziennikarze często powtarzali, że nie należy mieszać polityki z futbolem, bo to dwa zupełnie inne światy. Wówczas to nas wmieszano do politycznych rozgrywek, a walka z kibolami wpierw służyła podbijaniu przedwyborczych słupków, potem stała się wygodnym tematem zastępczym. Patrząc z historycznej perspektywy – stadiony piłkarskie zawsze były świadkami politycznych manifestów, a kibice często opowiadali się głośno za jakąś ideologiczna opcją. Przykładów z samej Europy mógłbym długo wymieniać lecz najbardziej znanym była od zawsze FC Barcelona.
Mes que un club – to już przedsiębiorstwo.
Zwiedzić Barcelonę i zobaczyć na żywo Nou Camp było moim marzeniem od dziecka. Czynnikiem napędzającym moją wyobraźnie była rzecz jasna Barca, klub który kojarzył mi się nie tylko ze sławnymi piłkarzami i ówczesnymi sukcesami, lecz przede wszystkim z romantyczną legendą budowaną na wyznawanych od dekad zasadach. Barca była klubem przesiąkniętym Katalońskością na wskroś – strukturę oparto na modelu socios, czym wyraźnie podkreślono społeczny charakter ich misji. FCB to dobro, własność i najlepsza wizytówka całego regionu z którym klub się utożsamiał. Wartości postawiono na pierwszym miejscu – niepodległość, katalońskość, wychowankowie w klubie mają szczególną rolę, nie wszystko jest na sprzedaż – stąd przez lata brak reklamy na koszulkach. To odróżniało Barcę od setek innych, zwykłych klubów. To przyczyniało się do jej popularności.
Dziś z charakteru tamtej Barcelony niewiele pozostało. FCB stała się jednym z pierwszych europejskich superklubów – przedsiębiorstw generujących setki milionów dolarów zysku rocznie i podbijających rynki na wszystkich kontynentach. Blaugrana to marka o globalnym zasięgu, która dla maksymalizacji zysków zrobi wszystko, łącznie z odcięciem się od zbyt radykalnych korzeni. Z trybun wyrzucono grupę Boix Nois oraz pozostałe ekipy ultras. Na koszulkach pojawiła się reklama – wpierw UNICEF, potem już stricte komercyjna. Na boczny tor odstawiono także La Masię na rzecz ściągania ukształtowanych perełek ze świata (jak Neymar). Proces ten nazwano „madryfikacją”.
Prezes Josep Bartomeu, który jest odpowiedzialny za tak ostrą zmianę kursu dowodzonego przez siebie okrętu, bronił się do niedawna wynikami. Gdy tych zabrakło, a w dodatku z Barcy hurtowo odchodzili ważni zawodnicy (Fabregas, Pedro, Alexis, Alves czy Neymar), kibice mieli dość i zażądali odwołania prezesa oraz rozpisania nowych wyborów.
Moment próby nadszedł we wrześniu 2017 r. Podczas kryzysu w Katalonii, gdy rząd hiszpański użył siły do tłumienia demonstracji, miało się okazać czy FCB rzeczywiście straciła jaja i dla pieniędzy sprzeniewierzyła swoją tożsamość. Bartomeu test na męstwo zdał i w dyplomatycznych słowach opowiedział się za katalońskością, tym samym dając prztyczka w nos rojalistom. Wydaje mi się jednak, że nie miał innego wyjścia, ponieważ topór socios wisiał już tuż nad jego głową. Gdyby nie rejterada Neymara do PSG, ta historia mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej, a „madryfikacja” zostałaby dopełniona.
Jak pokochałem Katalonię.
Od 2004 roku jesteśmy świadkami szybkiej i wciąż postępującej przemiany Polski – z brzydkiej postkomunistycznej larwy przepoczwarzamy się w pięknego motyla. Unijne pieniądze, otwarte rynki i granice wpływają pozytywnie nie tylko na nasze porfele, ulice i jeżdżące po nich samochody, ale także na mentalność i poczucie własnej wartości. Objawia się to m.in. masowym demonstrowaniem patriotyzmu. Patriotyzmu, który przybiera nieraz pokraczne formy i ma niewiele wspólnego z tym właściwym (aberracje jak to w każdej modzie) lecz lepszy taki niż żaden.
Kilkanaście lat temu, gdy jeździłem na „zagraniczne wycieczki” byłem jedyną osobą śmigającą w białej koszulce z orłem na piersi i czerwonym napisem POLAND na plecach. Pozostali Polacy wstydzili swojego pochodzenia. Widzieli, że ludzie na Zachodzie często patrzą na nich z wyższością lub nieufnie (jak my obecnie na Ukraińców czy Rumunów), dlatego woleli nie manifestować skąd przyjechali. A przecież i tak było widać, że są ze Wschodu, przez co często nazywano ich Rosjanami. Ja wolałem takich pomyłek unikać. Poza tym byłem wychowany w przekonaniu, że bycie Polakiem to powód do dumy, a nie wstydu.
Do 2010 r. zjeździłem kawał Europy. Z wielu miejsc mam cudowne wspomnienia i przyjaciół z podróży lecz o dwóch punktach na mapie mogę powiedzieć, że czułem się tam jak w domu. Pierwszym były rzecz jasna Węgry, gdzie ze względów historycznych jesteśmy narodem bardzo lubianym. Drugim była kraina w której ludzie na dźwięk słów „soy Polaco” uśmiechali się i zaczynali rozmowę. Rozmowę, która nieraz przenosiła się z ulicy do knajpki i przedłużała się do kilku godzin. Krainą tą jest Katalonia. Katalończycy żywią nieskrywaną sympatię do Polaków, ponieważ sami są przez Hiszpanów przezywani „Los Polacos”. Określenie to ma w Hiszpanii pejoratywne konotacje ale w Barcelonie nic sobie z tego nie robią. Zresztą najpopularniejsza katalońska stacja TV3 ma w swojej ramówce program sportowy „Crackovia” i satyryczno-komediowy „Polonia”. – „To jeden z najpopularniejszych programów. Rodzaj politycznej satyry, w której na równi obrywają Katalończycy i Hiszpanie. Nazywamy go „Polonia”, żeby wyśmiać wszystkich, którzy upierają się przy słowie „polaco” jako obeldze w naszym kierunku” – mówił w wywiadzie dla esensja.pl Jaume Cabré
Oprócz otwartości na Polaków, Barcelona kusi i przyciąga swoją niezaprzeczalną magią. Cudowne miasto z wieloma zabytkami, wokół wzgórza z których rozciąga się zapierający dech w piersiach widok, port, plaże, deptaki wzdłuż których królują knajpki żyjące do późnych godzin nocnych, piękne kobiety, słońce i uśmiech, pyszne jedzenie i dobre wino po którym kobiety stają się jeszcze piękniejsze. Ot miasto pełne uroku.
CIĄG DALSZY http://drybler.com/2017/10/30/tekst-czytelnika-katalonski-sen-o-niepodleglosci-czesc-ii/